Z sentymentem

Marzenie o budzeniu się w najwyższych górach świata i obcowaniu z medycyną w najczystszej formie stało się moją codziennością przez ostatnie 3 miesiące. Bywało różnie. Dopóki wolontariat pod szyldem Himalayan Rescue Association pozostawał w strefie marzeń, idealizowałam to, jak życie i praca lekarza w wysokogórskiej himalajskiej wiosce wygląda. Nie da się ukryć, że to co zastałam zaskoczyło mnie. Jednak nie było ani lepsze ani gorsze od moich oczekiwań było zupełnie inne – rzeczywiste. Bezdyskusyjnie pozostawiło niezwykłe wspomnienia. Choć sentyment będzie zawsze towarzyszył ilekroć myśli uciekną do tego okresu, to trzeba patrzeć przed siebie i zmierzyć się z kolejnymi zadaniami. Przede mną pierwsze – najtrudniejsze – wymyśleć sobie nowe marzenie 🙂
1
2
3

4

5

6

7

To już jest koniec!

I stało się – sezon jesienny w Manang 2012 zakończony!! Trzeba przyznać, że czas nas zaskoczył. Po niemalże 3 miesięcznym spowolnieniu w górskiej wiosce i adaptacji do nepalskiego pojęcia czasu, nagle na nowo zegarek staje się potrzebny, a upływające godzinny cenne.


Ruszyliśmy na dalszą część Annapurna Circuit – Yak Kharka (4000m. n.p.m.), Thorung Phedi (4500m.n.p.m.) i następnego dnia o świcie wspinaczka na najwyższą przełęcz na świecie Thorung La Pass -5416 m. n.p.m. Poszło gładko, bowiem czas w Manang: bieganie i codzienny Dal Bhat owocowały na szlaku.


Zostawiamy za sobą dolinę rzeki Marshyandi i wchodzimy w inną z Khali Gandaki w dnie. W następnych dniach mijamy kolejne wioski. Pierwsza z nich to przepięknie położone Muktinash ze sławnym dla wyznawców Hinduizmu i Buddyzmu miejscem pielgrzymkowym. Świątynia ta jest niezwykła, bowiem miejscu tym jest naturalne źródło gazu (święty ogień) oraz wody, która ze 108 głów krów wylewa się powyżej, a wszystko to w niezwykłej scenerii gór i niebieskiego nieba.


Dalej w związku z tym, że wybudowano „drogę” (w nepalskim pojęciu), treking w pyle i akompaniamencie silników samochodowych staje się uciążliwy, więc sami dołączyliśmy do zmotoryzowanych i w przeładowanym autobusie spędziliśmy kilka kolejnych godzin, które między wymianami kół upłynęły na modlitwach o dotarciu żywym do kolejnej wioski… Ostatecznie, częściowo pieszo, częściowo w dziwnych autobusach, ale cali, docieramy po zmroku do Tatopani (gorąca woda) i kończymy dzień w gorącym źródle.


Nie da się ominąć Poon Hill i niezwykłego wschodu słońca oglądanego z tegoż wzgórza – pierwsze promienie oświetlają wówczas Dhalaugiri I (8192 m. n.p.m.), Tukuche (6920 m. n.p.m.), Nilgiri (7061 m. n.p.m.), Annapurnę South (7219 m. n.p.m.), Annapurnę I (8091 m. n.p.m.), Hiunchuli (6441 m. n.p.m.), Ganghapurnę (7455 m. n.p.m.), Machhapurchhre (Fish Tail, 6997 m. n.p.m.). Trzeba przyznać, że za takie widowisko trzeba słono zapłacić –pot lał się z nas przez osiem godzin mocnego marszu 2000 metrów w górę, potem w dół.

Ta piękną panoramą żegnam Himalaje i wracam do Katmandu, gdzie czeka mnie uroczyste zakończenie sezonu.
W towarzystwie zarządu Himalayan Rescue Association, ministra turystyki, członków nepalskiego stowarzyszenia górskiego i innych ważnych osobistości zaangażowanych w organizację ruchu turystycznego w Nepalu zostają nam wręczone pamiątkowe tablice i podziękowania.

Wymieniając wrażenia i przeżycia z naszej pracy lekarza wolontariusza w Manang, aż trudno uwierzyć, w to, że to było naprawdę. Studencki sen o byciu lekarzem w najwyższych górach świata stał się faktem. Trzeba więc marzyć ostrożnie, bo marzenia czasem się spełniają!

Praca doktora HRA

Czas pracy w „Klinice” jest ściśle określony: pracujemy od 9-12, potem przerwa na lunch do 13:30, o 15:00 wykład i teoretycznie kończymy pracę o 17. Jednak czysto teoretycznie, ponieważ pacjentów mamy praktycznie cały czas, łącznie w nocnymi pobudkami w razie „emergency”, a nawet nierzadko zjedzenie ciepłego posiłku jest wyzwaniem, bo przed drzwiami czeka kilka „nagłych” przeziębień.
Najczęstszymi diagnozami obok choroby górskiej są odciski, skręcone kostki, najróżniejsze wysypki, infekcje dróg oddechowych i anginy . Zdarzają się jednak przypadki dentystyczne, kardiologiczne, ginekologiczne i takie których nie sposób zakwalifikować do jakiejkolwiek grupy… Niektórzy przychodzą zmierzyć sobie poziom cukru, albo ciśnienie, albo po prostu zobaczyć „Klinikę” i nowych lekarzy sezonu. Czasem zdarzają się wizyty domowe. Jest to zawsze niezwykłe i ekscytujące przeżycie, bowiem nigdy nie wiadomo czy poszkodowany ma ból kolana trwający od miesięcy czy ostry brzuch. Niestety o ile w pierwszym przypadku wzrasta ciśnienie u wzywanego lekarza i granice cierpliwości są krytyczne (szczególnie, gdy lekarz musi czekać, aż pacjent skończy poranną kąpiel, a wezwany był do nagłego stanu), to w tym drugim często towarzyszy nam bezsilność i frustracja… Bowiem nawet u wymiotującego krwią, do którego „karetka” w postaci konia dociera po godzinie, oprócz badania fizykalnego i najprostszych procedur można jedynie się modlić, by jego organizm był na tyle silny, że da sobie „jakoś” radę. Czasem jednak nie daje rady… Jednak miejscowi żyją tak od lat. Mieszkańcy Manang i podobnych wysokogórskich wiosek, przy odrobinie naszej pomocy (ewentualnie zgromadzonych pieniędzy, za które mogą opłacić helikopter i koszty leczenia w Katmandu) muszą liczyć przede wszystkim na siebie. W takich miejscach jedynie biologia i Matka Natura daje szanse na przetrwanie.
Także praca tutaj bywa niezwykle różnorodna. Zarazem zaskakująca i nudna, stresująca i zabawna, przechodząca czasem w rutynę, ale wciąż pozostająca w kręgach egzotyki. Na pewno w żadnym innym miejscu nie spotka się tylu obrazów choroby górskiej i nie nauczy się o mentalności lokalnej ludności, która czasem bywa niezwykle trudna do pojęcia. Praca lekarza wolontariusza w Manang pozostawia niesamowite, nie tylko medyczne, doświadczenie. Jest to mocne przeżycie interkulturalne, ale także zderzenie nowoczesnej, europejskiej medycyny, gdzie strzeże się podążania za wytycznymi i cieszy się szerokimi możliwościami mocno zaawansowanej diagnostyki, z lokalnymi realiami, gdzie często intuicja, i najprostsze narzędzia służą diagnozie, a postępowanie z pacjentem dyktowane jest lokalnymi zwyczajami i przekonaniami.
Czasem jedynie rozkłada się ręcę i nepalskie „Ke Garney” (what to do?) jest jedynym „rozwiązaniem” sytuacji…

Shree Annapurna Secondary School

Manang jest wyjątkową wioską. Ma nie tylko Klinikę, Aptekę, Museum, kino, lokalną „galerię” w hotelowej jadalni, gdzie wiszą zdjęcia miejscowego artysty-fotografa, ale także i szkołę. Uczą się w niej dzieci z rodzin, których nie stać na wysłanie potomka na naukę w Pokarze lub Katmandu.
Szkoła to kamienny budynek z dużym placem położony nad rzeką Marshyandi, poniżej centrum Manang. Klasy, jak można się spodziewać, są surowe, bez elektryczności, z drewnianymi ławkami i tablicą. Poza tym, na terenie budynku są pomieszczenia, gdzie dzieci śpią. Uczniowie pochodzą bowiem z okolicznych wiosek, które są odległe od Manang nawet o kilka dni drogi. W dniu kiedy odwiedziłam szkołę uczniowie mieli egzamin końcowy. W ciszy rozwiązywali zadania matematyki, angielskiego i lokalnego języka. Zaraz po teście zaczynają się dwumiesięczne wakacje, a zakończenie roku celebrowane jest loterią, w której główną nagrodę stanowi telewizor. Nic dziwnego więc, że aby wykupić los i sprawdzić szczęśliwy numer do Manang przybył spory tłum z okolicznych wiosek.




Tilicho Lake

Kolejny rest kliniczny wykorzystałam na spacer do Tilicho Lake. Reklamowane jako najwyższe jezioro na świecie – położone jest na 4920 m. n.p.m.. W tym miejscu pobito rekord najwyższego nurkowania. W 2000 roku dokonali tego rosyjscy nurkowie: Andrei Andryushin, Denis Bakin i Maxim Gresko. Droga do jeziora wiedzie klarowną, wydeptana ścieżką przeplataną osuwiskami żwirowisk. Po lewej stronie ma się tzw. „wielką barierę”, a więc m.in. masyw Annapurny, Ganghapurny, Khnagsar Kang i Tilicho Peak z opadającym stokiem do brzegów jeziora oraz kilka innych bezimiennych kilkotysięczników. Po prawej wysuszone słońcem i wiatrem kamienne pustkowia. Po około 3 godzinach marszu z Tilicho Base Camp dochodzimy do celu. Widok jest zaskakujący. Naszym oczom przyzwyczajonym do rdzawych zboczy gór i pokrytych śniegiem grani ukazuje się niezwykły, głęboki turkus tafli Tilicho Lake. Niesamowicie kontrastuje to z pustynnym otoczeniem i bielą jednoimiennej góry. Z chwili zadumy nad krajobrazem szybko wybudza przerażająco mroźny wiatr. Na szczęście kubek gorącej herbaty jest tutaj bezcenny i pomaga w zaciszu kamiennego domku przywrócić krążenie w zmarzniętych dłoniach. Schodząc zostawiamy za sobą kolorowe, targane wiatrem modlitewne flagi, rażącą biel śniegu i lodu Tilicho Peak i niewzruszoną, tonącą w niebieskości powierzchnię jeziora.





Festiwal braci i sióstr

Listopad obfituje w nepalskie święta. Kolejne czerwone kartki w kalendarzu to 3 dniowy festiwal Braci i Sióstr, który tradycyjnie paraliżuje turystyczne formalności.

W tym czasie każdy brat każdej siostrze (i na odwrót) przygotowuje upominek i przebacza wszelkie krzywdy. Co ciekawe zasada ta nie obowiązuje w relacji siostra-siostra, brat-brat. Dodatkowo można sobie „upatrzyć” brata lub siostrę w swoim przyjacielu, znajomym, ale także i nieznajomym. No tak nepalska logiczność…
Jest to także festiwal świateł. W naszej klinice obowiązkowo zostały zapalone wszelkie możliwe żarówki i dodatkowo w różnych miejscach porozstawiane zostały świeczki.

Czuć było podekscytowanie i atmosferę dużego święta, mimo, że żadna biologiczna ani nowa relacja brat – siostra miejsca w naszej „rodzinie” nie miała. Przez cały dzień trwały przygotowania, wielkie sprzątnie i przygotowywanie tradycyjnego posiłku – sel – obrzydliwie tłuste, owalne przysmaki, smażone przez kilka dobrych godzin.

Była także puja, czasie której modlitwy kierowane były do Shivy przy ołtarzyku, gdzie obok wizerunku bóstwa pieniądze zajmują centralne miejsce.

Puja odprawiona była także w naszym „sejfie”, bo to jedno z najważniejszych miejsc kliniki, tam bowiem gromadzone są wszelkie datki (tam już nie było wizerunku bóstwa, no chyba, że słoń na jednym z banknotów). A na koniec dnia w rytmie tradycyjnej muzyki z telefonu komórkowego na dziedzińcu naszej klinika było wielkie tańcowanie i śpiewanie, sprowadzające się momentami do dzikich okrzyków i przytupywania w każdemu z osobna znanym rytmie.

Z wizytą u „Lamy za 100 rupii”

Gdy spojrzy się na górującą nad Manang od północy skałę i dobrze się przypatrzy koncentrując wzrok na około 4000 metrów można dostrzec majaczący biały budyneczek wciśnięty w kamienną ścianę. Tam urzęduje Lama. Jest to raczej Lama samozwańczy, bowiem z tego, co mi wiadomo, nie przeszedł skomplikowanej procedury wyboru tego szczytnego tytułu. Jednak nie przeszkadza to nikomu i każdego dnia w ramach wycieczki aklimatyzacyjnej, wspinaczkę do siedziby tego 96 letniego staruszka podejmują tłumy turystów i za 100 rupii otrzymują błogosławieństwo. Stąd też i nazwa – Lama za 100 rupii.
W dobrym tonie jest, aby każdy z lekarzy Himalayan Rescue Associacion także się tam udał celem zbadania dziadka. Tak też i się wybrałam. Widoczek ze swojego domku ma nie banalny, ale raczej już nie cieszy się nim tak jak dawniej, bowiem wzrok ma coraz słabszy i w zasadzenie nie rusza się ze swojego pokoiku błogosławieństw. Ale umysł wciąż ma jasny i generalnie dobre jak na 96 lat zdrowie. Za usługi i witaminy, których każdorazowo się domaga uzyskałam (a jakże!) błogosławieństwo, kubek czarnej herbaty z herbatnikami i bezcenne, niezapomniane spotkanie.



PAC, czyli Portable Altitude Chamber

Między pacjentami sprawdzamy jak działa sprzęt naszej Kliniki. Dzisiaj przenieśliśmy się około 1000 metrów niżej w ciągu niespełna 10 minut! Niemożliwe? Wystarczy wsadzić się do worka hiperbarycznego, chwilę go napompować i mieć komfort oddychania taki jak na 2500 m. n.p.m..
Patent ten został wymyślony w latach 80 przez Gamowa. Worek hiperbaryczny miał początkowo służyć sportowcom celem optymalizacji treningu wysokościowego, jednak w tej populacji się nie przyjął, zyskał popularność jako środek ratunkowy dla osób dotkniętych chorobą wysokościową, w szczególności wysokościowym obrzękiem płuc i wysokościowym obrzękiem mózgu. Będąc na wysokości 3500 m n.p.m. można, przy pełni nadmuchanym worku (2PSI) ”zejść” na 2000 m. n.p.m., natomiast przy wyższych wysokościach np. 6000 m. n.p.m. do około 2000 metrów niżej. Jest to kluczowe w ostrych stanach spowodowanych hipoksją, bowiem w krótkim czasie przenosimy pacjenta w warunki wyższego ciśnienia parcjalnego tlenu i ułatwiamy mu oddychanie.
Pierwszy test wysokościowy worka miał miejsce w 1988 w Nepalu, gdzie korzyści z umieszczenia w opatentowanym urządzeniu odniósł francuski alpinista.
Ja swój pierwszy pobyt w worku zaliczyłam, na szczęście nie jako poszkodowana, ale ciekawa. Przebywanie wewnątrz do najprzyjemniejszych nie należy – trochę klaustrofobicznie i czuć gumę, jednak oddycha się nieporównywalnie lepiej!



Wielki festiwal Dasain vs Manangi Horse Festival cz.2

Jednak w Manang, czas płynie w rytmie buddyjskich modlitw. Rzeźnicze rytuały bądź po prostu rzeczywistość zostają z boku. Tutaj lokalni pod koniec października mają Horse Festiwal. Każdy z miejscowych ma obowiązek dosiąść swojego rumaka i wziąć udział w wyścigu. Mustangów tutaj nie zobaczymy. Krzepkie, silne zwierzaki choć poruszają się dość szybko, niestety tej gracji konia szlachetnej krwi nie mają. Wystarczy to jednak by mieć sporą dawkę emocji i radości. Wyścig to raczej umowne sformułowanie. Na przygotowanym terenie w centrum wioski gromadzi się grupka jeźdźców i na sygnał, w tumanach kurzu, z psami przeplatającymi się między kopytami i wśród sporej grupki gapiów wyciskają ze swoich koników ile się da. Widowisko miłe dla oka, ale czasem nawet bolesne jak patrzy się na spadających z koni, którzy po kilku sekundach wstają, otrzepują się z kurzu i siadają ponownie w siodle, jednak obserwują już swoich towarzyszy z boku. Gdy już po kilku rundach gonitw, zarówno jeźdźcy jak i zwierzęta mają dość, wszyscy w dającej się wyczuć w tłumie atmosferze podekscytowania chowają się w domkach, knajpkach i drewnianych budkach, gdzie w rytmach niekoniecznie miejscowej muzyki, w unoszącym się powietrzu zapachu roksi i co chwila wybuchających salwach śmiechu spędzają resztę dnia.




Wielki festiwal Dasain vs Manangi Horse Festival cz.1

Pod koniec października przez 10 dni Nepalczycy świętują zwycięstwo hinduskiej Bogini Durga nad diabłem. Jest to czas, kiedy gromadzą się całymi rodzinami i spędzają wspólnie czas . Biura w Katmandu są pozamykane, co skutecznie może utrudnić organizację trekkingu. Ku czci tejże bogini są poświęcane zwierzęta w całym kraju. Ma to także echo w buddyjskim Manang. Nad rzeką gromadzą się grupy Nepalczyków, którzy ciosem noża zabijają jaki, a następnie poddają mięso „obróbce. Wśród roznoszonego z wiatrem słodkawego zapachu krwi zmieszanej z dymem z nad ognisk, których gotowane są wnętrzności miejscowi dzielą sprawiedliwe poszczególne części zwierzaka.
Taki spacer wśród masy mięsa i poucinanych łbów zwierząt budził skrajne emocje. Ale czy europejskie rzeźnie nie kryją w swych ścianach takiego samego obrazu? Powywlekane flaki, poucinane głowy i kopyta, krew spływająca do rzeki. Produkt ten sam – mięso, które wcześniej czy później ląduje na talerzu. A w jaki sposób na niego trafił – wszystko zależy od szerokości geograficznej.





Blog at WordPress.com.